Wczoraj weszły w życie nowe przepisy pandemiczne dotyczące miejsc kultu religijnego. Zgodnie z nimi, wierni muszą przebywać minimum 1,5 metra od siebie, jedna osoba na 20 metrów kwadratowych. Żeby uzmysłowić ile to 20 metrów kwadratowych – tyle zajmuje plandeka, którą można pokryć naprawdę konkretny stóg siana. Ewentualnie lepiej przemówi do wyobraźni, że to pół średniej wielkości mieszkania – prostokąt 4 na 5 metrów. Transmisja porannej mszy udowodniła całkowitą fikcję respektowania przepisów.
Dykta plus
Załóżmy, że kościół ma 200 metrów kwadratowych. Zgodnie z niedawnymi zmianami może w nim być maksymalnie 10 osób, nie licząc duchownych. Logika podpowiada, że powinny stać co najmniej 4 metry od siebie, a nie 1,5, jak wymyślił rząd. W praktyce wszyscy mogliby się ścisnąć w jednym rogu, zostawiając 3/4 świątyni wolne. Brzmi absurdalnie, no ale czego można się spodziewać po łebskich specjalistach od walki z pandemią?
Dzisiejsza transmisja rozwiała wszelkie wątpliwości, jak to wygląda w praktyce. Mówimy o teoretycznie wzorcowej uroczystości, bo pokazywanej w milionach domów. Na logikę – przepisy podczas niej powinno się traktować poważnie, chociażby ze względu na obecność telewizji. Gdyby okazało się, że są łamane, jaki to przykład dla innych, zwłaszcza wegetujących przez lockdown? Każdy może ocenić, jakiej odległości dystans tu zachowano. Z perspektywy całego kraju opisana msza niewiele zmienia, ma jednak wymiar symboliczny. Uświadamia, że przepisy są dziurawe jak sito, a przy obecnej sytuacji ich nieprzestrzeganie to chodzenie po cienkim lodzie. Zwłaszcza gdy mówimy o zamkniętych przestrzeniach, co innego na powietrzu.