W roku 1965 będąc w Odessie, słyszałem od Ukraińców, że ich zdaniem jednolitej Ukrainy nie ma. Mieszkańcy Ukrainy wschodniej czują się bardzo skonsolidowani z Rosją, radzieckim modelem gospodarczym a „zapadencew” („zachodniaków”) mają za politycznych warchołów, którym wiecznie wszystko się nie podoba i sami nie wiedzą czego chcą. Kiedy 15 lat później byłem również turystycznie w Kijowie, słuchałem wybrzydzania tychże „zapadencew” na „wostocznikow”, że są kompletnie zrusyfikowani, a nawet języka ukraińskiego nie znają i są przeciwnikami związków z Zachodem w czym to z kolei „zapadency” widzą swoją przyszłość, ale jako kraj zupełnie niepodległy. Dla mnie, wówczas młodzieńca zaabsorbowanego innymi płaszczyznami życia, który znalazł się tam w ramach turystyki indywidualnej, nie miało to większego znaczenia, ale odnotowało się w pamięci.
Póki Związek Radziecki trzymał twardą ręką zarówno uprzemysłowiony i bogatszy „wschód” jak i rolniczy „zachód” animozje miały wymiar jedynie narzekania towarzyskiego. Po uzyskaniu państwowości, kiedy trzeba było ustalić koncepcję państwa, ustroju ekonomicznego i rozwiązań administracyjnych, Ukraina wschodnia oscylowała wokół rządów silnej ręki w oparciu o naturalne powiązania Rosją, a zachodnia opowiadała się za zerwaniem jakichkolwiek powiązań z kimkolwiek i pełnią suwerenności. Wyborcy wybrali wersję drugą, co doprowadziło do anarchii, korupcji, bałaganu administracyjnego i braku panowania władzy centralnej nad wewnętrznym życiem kraju. Nie godziła się z tym Ukraina wschodnia i nie chciała się „zainfekować” – jak mówili Ukraińcy z Donbasu.
Rocznica na polu minowym
– ,,Dokładnie siedem lat temu wybuchła wojna, która w okrutny sposób obnażyła i pogłębiła ten ostry podział Ukrainy” – mówi Rafał Grzelewski z Polskiej Akcji Humanitarnej. – ,,Mimo oficjalnego obecnie zawieszenia broni, na tym terenie nieustannie dochodzi do wymiany ognia. 450 kilometrowy pas rozgraniczający jest najgęściej zaminowanym terenem w Europie i całkowicie uniemożliwia przejście. Na długości równej odległości od Poznania do Białegostoku znajduje się jedynie pięć punktów kontrolnych, przypominających przejścia graniczne, które ostatecznie, w związku z pandemią zamknięto. Ostrzał artyleryjski sięga mniej więcej na głębokość około 5 kilometrów wzdłuż tego pasa i wydarza się w czasie nieprzewidywalnym, w miejscach nieprzewidywalnych i z intensywnością nieprzewidywalną. Na tej przestrzeni, pod ciągłym ostrzałem żyje ponad 5 mln ludzi, z czego 3,4 mln wymaga pomocy humanitarnej.
-Tyle liczy województwo Wielopolskie – wtrącam.
-Trzeba powiedzieć –odpowiada Rafał Grzelewski – że są to prawie sami emeryci. Ludzie młodzi oraz w średnim wieku, dawno opuścili te tereny. Pozostały osoby starsze. Tu jest ich dom, czasami nie uprawiane już gospodarstwo rolne, dorobek życia a czasem pokoleń. Nie jest proste porzucić to wszystko i żyjąc z bardzo niskiej emerytury przenieść się w bezpieczniejsze rejony. Mówimy o terenie gdzie mieszkają przeważnie starsze, samotne kobiety, schorowane na miarę wieku, nierzadko okaleczone przez odłamki pocisków lub min, z utrudnionym dostępem do lekarza, bo transport publiczny w związku z pandemią nie działa. Jest tam bardzo wiele osób z niepełnosprawnościami. Wielu lekarzy opuściło te tereny w poszukiwaniu lepszego życia, a ci nieliczni którzy zostali, są przeważnie w wieku emerytalnym. Obliczono, że 360 tys. ludzi funkcjonuje tam w skrajnym ubóstwie, bez żadnych środków finansowych, bo np. emerytura jest do pobrania po drugiej stronie linii frontu. Teraz ta linia rozgraniczenia jest zamknięta, więc niektórzy ludzie zostali kompletnie bez pieniędzy.
Bankomat za granicą
Czasem, żeby się ratować, ludzie dają swoje karty do bankomatów komuś, kto obiecuje przedostać do bankomatu albo urzędu gminy za linią frontu – po jego powrocie dowiadują się, że albo pieniędzy nie było, albo karta „zginęła”. Szczepienia na koronawirusa jeszcze nie są prowadzone. Bywało, że o pandemii starsze osoby dowiadywały się dopiero od naszych ludzi pracujących na tych terenach – mówi Rafał Grzelewski – Polska Akcja Humanitarna specjalizuje się w profesjonalnej pomocy mieszkańcom rejonów konfliktów zbrojnych – kontynuuje Grzelewski. Ze względów bezpieczeństwa nie wysyłamy na misje wolontariuszy. Obecnie mamy pięć takich misji: w Iraku, Jemenie, Somalii, Sudanie Południowym i na Ukrainie. Tu nie wystarczy poryw serca. Zawsze zatrudniamy specjalistów o konkretnych kwalifikacjach np. lekarzy, pracowników socjalnych, logistyków.
Najczęściej są to mieszkańcy tych krajów lub państw ościennych. Na Ukrainie naszą misję tworzy czterdzieści osób. Obecnie ze względu na pandemię, koncentrujemy się na konkretnej pomocy indywidualnej lub w małych grupach. To są bardzo różne przypadki. Np. krawcowej, która utraciła nogę pomogliśmy zdobyć elektryczną maszynę do szycia (tam są przeważnie z napędem nożnym), a pani, której odłamki połamały szczękę w szesnastu miejscach pomogliśmy pokonać biurokratyczne procedury utrudniające przyjęcia do szpitala. W przeszłości pomagaliśmy zakładać drobną działalność gospodarczą, dzięki czemu ludzie stawali się bardziej niezależni od pomocy humanitarnej. Na co dzień pomagają nasi rehabilitanci, pracownicy socjalni to najczęściej kobiety, które wykonują wszystkie prace domowe, w mieszkaniach osób chorych, niedołężnych, samotnych, ale wspierają też psychologicznie.
Takie wsparcie jest tam bardzo ważne, bo permanentny stres często prowadzi do depresji, która bywa chorobą smiertelną. Na Ukrainie rocznie mamy 6,5 tys. samobójstw, głównie wśród starszych mężczyzn, którzy stracili sens życia. Te nasze działania polegają czasami też na oderwaniu uwagi od uzasadnionych zresztą, trosk i przygnębiającej samotności. Przed pandemią organizowaliśmy coś w rodzaju zajęć świetlicowych, terapii zajęciowej, grup zainteresowań choćby prostymi zajęciami plastycznymi – byle tylko ludzie nie pozostawali sami ze swoimi zmartwieniami i poczuciem beznadziei. Ponieważ lockdown przerwał regularność dostaw do sklepów, nie chcemy, żeby ludzie niepotrzebnie narażali się wychodząc z domów, więc dostarczamy im paczki z żywnością i artykułami higienicznymi. Dodam, że po siedmiu latach życia na polu minowym, że tak określę, wśród rozrywających się pocisków i dość regularnych ostrzałów ludzie się przyzwyczajają, wpadają w rutynę, zaczynają lekceważyć niebezpieczeństwo i np. zdarza się, że idą do lasu na grzyby skąd część już nie wraca albo wraca okaleczona przez miny. Bywa, że z biedy i desperacji zbierają niewybuchy, żeby je sprzedać na złom i uzyskać zarobić nieco hrywien.
Andrzej Wasilewski